Polskie społeczeństwo jest bierne – to już niemal rytualne utyskiwanie. Utyskują głównie ci, którzy śnią o „społeczeństwie obywatelskim”, mitycznej krainie jednostek spontanicznie jednoczących się w uświęconej sferze publicznej na rzecz dobra wspólnego. Jeśli już się to społeczeństwo mobilizuje, to pod krzyżem i pod Szczerbcem. Leszek Balcerowicz także ma swoją wizję społeczeństwa obywatelskiego, bliższą zresztą rozumieniu tego terminu przez Marksa – wspólnocie właścicieli i przedsiębiorców dbających o dobre funkcjonowanie kapitalizmu. Lewicowcy zaś nader często uważają tę spontaniczną aktywność „obywateli” za dobro samo w sobie, realizację „polityczności” – nowego fetyszu autentycznej wolności urzeczywistnianego w czasie wolnym od pracy. I nikt z nich nie dostrzega, że w Polsce dokonuje się rewolucja, rewolucja oddolna, sięgająca głębi stosunków społecznych, ekonomii, podmiotowości, władzy i więzi społecznej. Rok w rok na Manifie pojawia się transparent z hasłem „Pierdolę, nie rodzę”, zawsze też pojawia się w telewizji jako niewypowiedziane potwierdzenie wizerunku feministek – egoistycznych nihilistek żyjących nie wiadomo jak, ale wiadomo za czyje pieniądze… Prawicowcy strojący się w szaty obrońców ludu twierdzą, że feministki nie występują w imieniu polskich kobiet. Być może, ale pod względem stosunku do rodzenia dzieci to właśnie one reprezentują kobiety. Polskie kobiety pierdolą, nie rodzą! Nie tylko te z wielkiego miasta, nie te modne i zaradne ani te rozpolitykowane. One nie rodzą masowo, nie rodzą radykalnie, nie rodzą trans-klasowo, nie rodzą niemal bezwarunkowo. Według ONZ, jeśli chodzi o poziom dzietności, Polska znajduje się na 190 miejscu na 195 klasyfikowanych krajów. Hegemoniczny dyskurs, penetrujący także głos feminizmu, każe nam udzielać prostej socjalnej odpowiedzi. W gruncie rzeczy urządza ona równie dobrze prawicę, jak i lewicę, rzecz jasna przy innym rozłożeniu akcentów. Dla prawicy „one” nie rodzą, bo rodziny mają za mało pieniędzy (oczywiście z powodu nadmiaru socjalu w gospodarce), dla lewicy nie rodzą, bo jest za mało socjalu: brak bezpieczeństwa zatrudnienia, żłobków, przedszkoli i tym podobnych. Czyli, jakby nie było, „one” nie rodzą z braku środków. W sukurs tym teoriom przychodzą niezastąpione sondaże. Polacy chętnie przyznają, że nie mają więcej dzieci z powodów ekonomicznych. Problem w tym, że – co socjologia dawno już rozpoznała – wielu respondentów udziela odpowiedzi nie tyle szczerej, co prawomocnej, to znaczy odpowiadają zgodnie z przewidywanymi oczekiwaniami. Jednak sondaże nie są całkiem bezradne w odsłanianiu rzeczywistości, jeśli się zada dobre pytania. I tak w tym samym badaniu (INSE dla Tok Fm, luty 2013) gdzie większość tłumaczy swoje wybory przyczynami ekonomicznymi, przyznaje też, że nigdy nie myślała o założeniu rodziny wielodzietnej….
Na czele listy krajów o najwyższym wskaźniku rozrodczości jest afrykański Niger (ponad siedmioro dzieci na kobietę), zamykają ją bajecznie bogate Makau i Hongkong (poniżej jednego). Polsce o wiele bliżej do tych ostatnich, zarówno demograficznie, jak i ekonomicznie. Potrzeba niemałej ekwilibrystyki, żeby twierdzić, że za „kryzys” demograficzny odpowiedzialna jest bieda. Spadek dzietności to tendencja globalna, a główną jej przyczyną jest wzrost wykształcenia kobiet i, co za tym idzie, ich autonomii społecznej, która wyraża się w pierwszym rzędzie w uzyskaniu kontroli nad własną płodnością. Demografowie Youssef Courbage i Emmanuel Todd w książce Spotkanie cywilizacji pokazują, że wyraźny spadek dzietności następuje niezmiennie w 20 lat po przekroczeniu 50% poziomu alfabetyzacji kobiet i to niemal niezależnie od kulturowych, religijnych i politycznych uwarunkowań. Nie oznacza to, że działa tu jakiś automatyzm. Sposoby uzyskiwania kontroli nad własnym życiem i ciałem zachodzące w rodzinie są jednocześnie sposobami omijania, neutralizowania społecznej kontroli. To cała seria praktyk, trud samodzielnej edukacji i wzajemnego uczenia się. To cicha praca mas kobiet, która w znacznym stopniu pozostaje ukryta dla demografii i ilościowej socjologii. Widzimy jednak dalekosiężne skutki tej zmiany. To nie tylko zmiana astruktury rodziny, to także wzrost statusu dzieci, autonomizacja jednostek, sekularyzacja etc. „Trzeba sobie wyobrazić, do jakiego stopnia dotyka ona intymności ludzi i społeczeństw. (…) Zgadzając się z postulatem decydującego znaczenia kontroli urodzeń jako motoru nowoczesności ujawniającego ewolucję mentalności, możemy uniknąć katastroficznego wyobrażenia planety, podzielonej przez ksenofobiczne cywilizacje stworzone z ludzi, których oddziela od siebie religia” [1] – piszą nieco patetycznie demografowie. Niewiele jednak przesadzają – zmiana, jakiej autonomia mas kobiecych dokonała i dokonuje w świecie społecznym, jest być może największą od czasów pojawienia się rolnictwa. I jest to zmiana pozytywna w tym znaczeniu, że generuje zarówno wolność jednostki, równość między płciami, jak i większą społeczną wartość dzieci (oczywiście może być to ważne tylko dla tych, którzy cenią te wartości). W tym znaczeniu kobiety, być może po raz pierwszy, stały się podmiotem historii powszechnej za sprawą walki, która przynajmniej na początku przebiegała w ciszy, była intymna.
Paradoks polega na tym, że rewolucja demograficzna, która jest w istocie rzeczy wielkim osiągnięciem, przedstawiana bywa – także w kręgach postępowych – jako porażka i zagrożenie. Tymczasem jest ona nieodłącznie związana ze społecznym wzmocnieniem kobiet – jednym z nielicznych w dzisiejszym świecie procesów, które budzą nadzieję na lepsze jutro (dla wszystkich). A może komuś przeszkadza fakt, że uderza ona w podstawy akumulacji kapitalistycznej, przez co powoduje kryzys na rynku siły roboczej?
Wróćmy jednak do Polski – kraju, który kroczy w awangardzie rewolucji demograficznej. Co inteligentniejsi z architektów polskiego państwa konfesyjno-narodowego wiedzą doskonale, że ekonomiczne podstawy tego kryzysu to tylko zasłona dymna, służąca podtrzymaniu głównej tezy legitymizującej ten porządek: polskie społeczeństwo jest w swej masie konserwatywne i niechętne nowinkom, a fundamentalna zmiana demograficzna to tylko efekt przejściowych i obiektywnych trudności. Owi architekci mają jednak świadomość, że tak naprawdę jest to skutek uzyskania przez kobiety autonomii i jedynym sposobem, żeby sytuację odwrócić, jest je tej autonomii pozbawić. Ideologicznie i praktycznie aparaty polskiego państwa są na wskroś prorodzinne, czyli natalistyczne. Państwo zakazuje aborcji, a media prowadzą istne polowanie na matki dzieciobójczynie. Jest prawdopodobne, że skrajnie niski poziom dzietności w Polsce to właśnie oddolna, spontaniczna odpowiedź na tę politykę. Polskie kobiety nie rodzą na przekór państwu, Kościołowi i opinii publicznej. „Ich twarze nieprawomyślne, ich brzuchy antypaństwowe” – trawestując stary wiersz Broniewskiego. Oczywiście nie znaczy to, że kobiety polskie są bliższe bycia równymi mężczyznom i bardziej wyzwolone niż Francuzki lub Dunki. Świadczy to raczej o sile autonomii, o trudnościach, jakie napotyka władza, gdy pragnie brutalnie odzyskać kontrolę tam, gdzie raz ją utraciła. Jeśli naprawdę uda się zwiększyć w Polsce dzietność, to cena będzie znacznie wyższa niż przedszkole i becikowe. Konieczna będzie głęboka przebudowa społecznego podziału pracy i jego konsekwencji: hierarchii władzy, prestiżu i zasobów. Na to się jednak na razie nie zanosi. Tak się przynajmniej wydaje.
[1] Y. Courbage, E.Todd, Spotkanie cywilizacji, tłum. Szczepan Całek, WUJ, Kraków, 2009, s. 147.
Michał Kozłowski
Źródło: http://www.iwkip.org/bezdogmatu/