Dwa lata temu ukazał się „Gość Niedzielny” z ogromnym hasłem tytułowym Gender wypacza umysły. Wówczas większość z nas – zajmujących się kwestiami genderowymi na uczelniach, w instytucjach naukowych, pomocniczych, państwowych – potraktowała to jako kuriozum. Trochę się pośmialiśmy, pokpiliśmy i zapomnieliśmy. Nikt nas o nic nie zapytał a my sami przywdzialiśmy maskę kpiny i ironii, zabawiliśmy się w karnawał, bo to wydawało nam się adekwatną reakcją do tegoż hasła i zawartego wewnątrz „GN” tekstu. Wszystko w myśl założenia: skoro ktoś gada głupoty, zmilczmy je, wywyższając się, lub obśmiejmy je, przyjmując narzuconą nam rolę. To drugie wyjście można by przecież odczytać jako strategię queerowego działania – nie możemy odebrać wam języka, nie możemy zmienić waszego myślenia, tkwimy w tym samy systemie, ale możemy sparodiować waszą logikę, zmieniając ostrze waszych haseł; możemy się sami przezwać waszym językiem, co stępi ostrość waszych słów i sądów. To drugie wydarzyło się jednak na zbyt wąskiej, osobistej platformie naszych działań. Nie przyniosło innego skutku niż ukojenie nas samych. Głośniejszym tonem stwierdziliśmy zaś: skoro ktoś kompletnie i z premedytacją rozmija się z tym, co znaczy filozoficznie, społecznie i politycznie hasło gender i idąca za tym teoria bądź praktyka, skoro przekłamuje działania ogromu ludzi i instytucji to znaczy, że nie ma ochoty na dialog, że nie rozumie, że już podzielił, rozdystrybuował racje i teraz je po prostu ogłasza z wiarą w swą nieomylność. Tak to wówczas odbierałem i muszę przyznać, że tak też w dużej mierze czytam to dzisiaj. Tyle, że dziś już nie jest mi do śmiechu.
Dziś ideologia gender« wymawiana na jednym wdechu z »seksualizacją dzieci« zrobiła w Polsce swoistą antykarierę, stała się dyżurnym straszakiem rzucanym w parapolitycznych dysputach, w kazaniach oraz w szkołach na lekcjach religii (sic!). Co się stało przez te dwa lata? Z medialnego punktu widzenia można by rzec, że hasło feminizmu straciło na sile oddziaływania i zamiast niego dziś w miejsce ruchu, który grozić ma konserwatywnej i patriarchalnej kulturze podostawiane jest właśnie hasło gender. Z punktu widzenia badacza obu tych kategorii można by sądzić, że to progres, bo przecież na zachodzie ruchy genderowe nie powstałyby bez ruchów emancypacyjnych i feministycznych właśnie, czyli w pierwszym odruchu widać rozwój – feminizm został wchłonięty (zaakceptowany?) w społeczne działania jako silny ruch społeczny i polityczny, teraz czas przyszedł na gendery. Niestety nie jest to takie proste, bowiem wątpliwe jest stwierdzenie, że feminizm w Polsce powoduje pozytywny społeczny rezonans. Niestety nadal najczęściej spotykamy się z jego stereotypowym postrzeganiem. Jakim więc cudem dziś rodzina nie jest już zakładnikiem feminizmu tylko genderu?
Pamiętam jak przez cały drugi i trzeci kwartał 2012 roku, prowadząc szkolenia równościowe i antydyskryminacyjne, z wieloma uczestnikami i uczestniczkami rozmawiałem na temat działań ówczesnego ministra sprawiedliwości, który nie chciał ratyfikować konwencji w sprawie przemocy wobec kobiet. Wówczas pan, który za chwilę oficjalnie pod nową nazwą spróbuje sprzedać starą polityczną siłę głośno sprzeciwiał się podpisaniu jakiegokolwiek dokumentu, w którym widniało słowo gender. W jego mniemaniu owo pojęcie miało grozić polskiej rodzinie, bo według niego gender wiązał się z zachowaniami homoseksualnymi i zmianą płci. To oczywiście jakaś pomyłka. Nie umiem rozszyfrować związku przyczynowo-skutkowego, który zakładać ma walkę osób poddających się korekcie płci oraz homoseksualistów z jednej strony i heteroseksualnych par z drugiej strony. Nie wiem też jak ci pierwsi mieliby zagrażać tym drugim. W takim myśleniu dostrzegam nie logikę lecz pewne zacietrzewienie albo przynajmniej niechęć do wszystkiego, co uderza w utarte stereotypy płciowe. W tym momencie nastąpić musi jednak narracyjne cięcie – nie chcę i nie powinienem poruszać tutaj dalszej argumentacji, która skupić musiałaby się na zbiorowej i czynionej na odległość diagnozie, wedle której takie zachowanie mogłoby być wynikiem uwewnętrznionych lęków. W swojej wypowiedzi nie chcę też zabrnąć w prześmiewcze paralele ani też uplatać się w fabułach niewykluczających światów równoległych.
Kontynuując: tyle w zeszłym roku. Ten rok zaczął się większą, wcale nie tylko medialną czy stricte polityczną ofensywą. Praktycznie równolegle do głosu doszły dwie wariacje na temat perspektywy gender. Pierwsza zestawiła ją w stały związek frazeologiczny ze słowem ideologia, druga przestrzega przed praktyką »seksualizacji dzieci«. Pierwsza dopatruje się korzeni i związków teorii genderowych z teoriami marksistowskimi. Tutaj prym przyznać należy mediom Tadeusza Rydzyka, które zadbały o to, by każdy bez zadawania pytań przyjął ową prostą wykładnię: marksizm i ideologia równa się zło wcielone, a więc wszystko, co pochodne jest groźne, bo skażone. Takim właśnie językiem posługuje się Tadeusz Rydzyk w czasie homilii, mów wygłaszanych na spotkaniach wiernych oraz w programach radiowych czy telewizyjnych. Bez względu na to czy głos zabiera samodzielnie, czy udziela go swoim gościom, bądź studentom czy studentkom założonej przez siebie szkoły. W Polsce ideologia to niezawodny straszak: marksizm i komunizm to przecież wschodni zabójca czyhający na polskich, będących sercem Europy rycerzy moralności i pokoju. Ot poziom resentymentów i postzależnościowych naleciałości, z których trudno nam się otrząsnąć. Warto by je jednak w końcu świadomie zneutralizować. Wnikliwiej próbowałem się temu przyjrzeć w tekście „Gender Rydzyka”.
Patrząc na okołogenderowe przepychanki z poznańskiej perspektywy nie mogłem także przegapić działań zwołanego w maju br. Kongresu Kobiet Konserwatywnych. Jego postulaty były wymierzone właśnie w kategorię gender oraz studia genderowe działające na kilku uniwersytetach w Polsce. Opisu KKK dokonałem na łamach „Zadry” nr 1-2 2013 (tekst „Mój Poznań i przeterminowane konserwy”). W ramach owego Kongresu pojawiły się także próby wyjaśnienia hasła »seksualizacji dzieci«. Niestety, wydaje mi się, że ówczesne wyjaśnienia i zarzuty odnosiły się raczej do systemu patriarchalnego oraz kapitalistycznego, nie do czyhających na dzieci genderystów i genderystek. To właśnie te dwa systemy: patriarchat i kapitalizm, które kładą nacisk na stereotypowo pojętą cielesność oraz wolny handel zostały wskazane (pewnie nie do końca świadomie) jako zagrażające dzieciom. Toteż wydaje mi się, że zestawienie genderów z próbami seksualizacji dzieci jest chybione, bo jeśli pojmować seksualizację jako próbę wepchnięcia kogokolwiek (bez względu na wiek) w raz ustaloną seksualną rolę, którą podtrzymuje i utwierdza kultura popularna, to wydaje mi się, że z tym właśnie aspektem m.in. polemizuje teoria genderowa. Zresztą zarówno gender jak i feminizm nie zajmują się tylko seksualnością. Oba ruchy przede wszystkim zajmują się tożsamością a dalej cielesnością. Seksualność to kolejny stopień wtajemniczenia i jeśli feminiści/feministki i genderyści/genderystki biorą ją pod uwagę, to robią to przede wszystkim w aspekcie podmiotowym, dbając o komfort i bezpieczeństwo każdej prawnie dozwolonej seksualnej konfiguracji.
Czyli co, jak to właściwie jest z tą seksualnością, kto o niej trąbi a kto o niej wspomina i przestrzega? Czy nie jest czasem tak, że jednoznaczne wywyższenie ciała nad tożsamość społeczną i kulturową można traktować jako koronny przykład ucieleśniania zrównywanego z biologizmem i seksualizacją właśnie?
Język
Gdzie zatem leży problem? Może w języku? Ten trop wydaje się bardzo prawdopodobny. Gdy przyglądam się niewyjaśnionym i niepogłębionym hasłowym stwierdzeniom »marksistowska ideologia gender« oraz »seksualizacja dzieci« dostrzegam zamierzoną negatywną ocenę obu pojęć przy jednoczesnym braku ich deszyfracji, wyjaśnienia. Tak zresztą działają hasła – sloganowo, nie ważne co tak naprawdę znaczą, ważne, że retorycznie wartościują i polaryzują rzeczywistość. W obu przypadkach mamy nacechowane emocjonalnie przymiotniki a gdy zestawi się je z kwestiami wiary i rzymsko-katolickiej etyki, której podporządkowani są autorzy owych słów, ich wydźwięk wyostrza się hiperbolicznie. Bezrefleksyjne powtarzanie owych zwrotów kojarzy się z rytualnością – tak dzieje się w przypadku wspomnianych homilii czy pogadanek na lekcjach religii i specjalnych spotkaniach, na których rodzice pierwszokomunijnych dzieciaków ostrzegani są przed »złowrogą marksistowską ideologią gender«. Jeśli dodać do tego funkcje magiczną – a więc życzeniowość a nie opis rzeczywistych działań teoretyczek i praktyków gender (bo przecież żadne z nich nie grozi ani dzieciom, ani też rodzinie) oraz zwrócić uwagę na zamierzoną utylitarność owych niepogłębionych zwrotów, które masowo przewijają się przez kościelne instytucje władzy, to okaże się, że powyższa analiza doprowadziła nas właśnie do sposobów kodyfikacji, na których oparta była nowomowa. Nie chce być inaczej. Czy na tej podstawie mogę postawić językowi kształtowanemu przez kościelnych hierarchów zarzut marksistowskiej pseudonaukowowości? Ot pytanie retoryczne. Nie chcę tego robić, bo język hierarchów nie jest językiem nauki, oglądu rzeczywistości, tenże jest językiem wiary. I jedynie to go może bronić. W czym więc problem? Może w tym, że etyka genderowa jest bardziej ekumeniczna niż etyka rzymsko-katolicka?
Podstawą powyższej perspektywy uderzającej w teorię i praktykę genderową jest też proste przeciwstawienie MY – WY, hierarchiczna struktura władzy. MY posiadający władzę i pilnujący porządku oraz WY owemu porządkowi zagrażający. Tutaj już niestety nie uda się niczego załatwić wiarą i wyznaniem. Nie jest to żadna linia obrony. Tutaj język jest na usługach obu stron wywołanego konfliktu. I choć jedna ze stron odżegnuje się od teorii, że to język kształtuje nasz świat, to (nieświadomie) z niej korzysta – wystarczy spojrzeć na powyższą analizę językową wspomnianych haseł. Analizę, która w przypadku rozpatrywania ośrodków reprodukowania władzy jest w pełni uprawniona.
Jeszcze dwadzieścia lat temu w Polsce nie mieliśmy posłanek, a proszę teraz wiele z nich widzimy co dnia w mediach. Jeszcze dwadzieścia lat temu w Polsce niewielu z nas znało polityczne i filozoficzne znaczenie terminu gender, a dziś proszę gender chodzi po ulicy i czyha na nasze niewinne dzieci. To jak to jest z tym językiem? Nie zmienia rzeczywistości? I jak to się ma do zarzutów, wedle których feminatywy są nieeleganckie, niepotrzebne lub głupie i nawet kobietom się nie podobają? Uff, dopiero w tej chwili zbliżam się do clou owego tekstu. Do przyczyny a raczej przyczyn jego powstania.
Antygenderowe żniwa
Tegoroczne wakacje przyniosły bowiem spory plon. Antygenderowe żniwa dostarczyły tekstów i działań wymierzonych w edukację równościową na poziomie przedszkolnym, szkolnym oraz podyplomowym. Tak, edukacja jest tym bastionem, na który parol zagiąć próbuje kościelna hierarchia (językowe funkcje ostatniego zdania są w pełni zamierzone). Ale po kolei.
Zaczynając od edukacji przedszkolnej, dowiedzieliśmy się, że autorki opracowanego za unijne pieniądze (bo to zazwyczaj okoliczność wzbudzająca opór, strach i podnosząca alarm) programu „Równościowe przedszkole” chcą przebierać chłopców za dziewczynki, przez co okradają ich z godności, dyskryminują i wystawiają na pośmiewisko. Nie wiadomo czy autorki i autorzy tych stwierdzeń w jakikolwiek sposób przemyśleli koncepcję własnych zarzutów. Wydaje się, że tylko przypadkiem ujawnili swoją ocenę czy podejście do podziału płci opartego na wzgardzie i braku szacunku. Wydaje się, że żadna i żaden z oponentów edukacyjnego programu równościowego go nie przeczytał. Może został on przez nich przejrzany. Niestety lektura nie była pogłębiona. I nawet nie idzie tu o brak refleksji, tylko o złą wolę, o natychmiastową ocenę samego programu i jego autorek, które w opinii krytyków kategorii gender uznane zostały za „zakompleksione panie” i „wojujące feministki” – kolejne wielokrotnie powtarzane stwierdzenia, które zanalizować można w ten sam sposób, co hasło »seksualizacji dzieci«. Zdumiewająca jest siła i emocjonalność słów wszelkich komentarzy krytycznych wobec tego programu. Tym bardziej, że ów program funkcjonuje w edukacyjnych strukturach od lat. Jest i był w różny sposób wykorzystywany przez przedszkolnych pedagogów, którzy, wybierając z niego teksty, ćwiczenia czy zabawy uwrażliwiają i uwrażliwiali dzieci na stereotypy związane z wizerunkami dziewczynek i chłopców. W ten sposób dbali i dbają o to, by obie płcie jak najlepiej rozwijały się na wszystkich polach, nie zawężają im perspektyw i przyszłych życiowych wyborów. I naprawdę tym wyborem nie jest fakt przywdziania przez kogoś sukienki. Za ten edukacyjny projekt odpowiedzialne są nieprzypadkowe osoby – nauczycielka historii, trenerka antydyskryminacyjna i nauczycielka filozofii i etyki. W tym miejscu warto samemu zapoznać się z tym programem (Równościowe przedszkole) oraz z wypowiedzią Doroty Zawadzkiej, która nie tylko komentuje medialną burzę przetaczającą się wokół równościowego programu, ale także zamieszcza odesłania do tekstów źródłowych zbulwersowanych komentatorek i komentatorów „Równościowego przedszkola”.
Sierpień to także miesiąc, w którym gruchnęły dwie kolejne »genderowe afery«. Za pierwszą z nich odpowiedzialne ma być działające w Poznaniu Stowarzyszenie Jeden Świat. Otóż, gdy jeden z poznańskich radnych dowiedział się, że Jeden Świat organizuje w poznańskich szkołach warsztaty, na których poruszana może być kwestia gender, zabił na alarm. Napisał do władz miasta, zaalarmował lokalne media oraz środowisko katolickie. Dla pana Szymona Sękowskiego vel Sęka nieważny był cały projekt pt. „Z perspektywy Południa – Centrum Edukacji Globalnej w Poznaniu” , na który Stowarzyszenie Jeden Świat pozyskało dotację w konkursie MSZ (obok 13 innych instytucji). Nieistotny wydawał się także fakt, że warsztaty te zostały przygotowane przez specjalistów i ekspertów, dostosowane do odpowiednich grup wiekowych, a uczestniczyć w nich będą tylko te szkoły i uczniowie (w materiałach warsztatowych do edukacji przedszkolnej w tym projekcie niestety gender się nie pojawia), którzy sami podejmą taką decyzję. Dla owego pana nieważna jest edukacja globalna rozumiana „jako kształcenie rozumnych, odpowiedzialnych i świadomych obywateli, potrafiących sprawnie funkcjonować w zglobalizowanym świecie”. Ów radny przegapił tematyczne towarzystwo projektowych genderów, a więc takie kategorie i tematy jak „Szczęście”, „Żywność”, „Woda” (przedszkola), „Współpraca”, „Ekologia”, „Piękno” (nauczanie początkowe) oraz „Praca”, „Mądrość” i jedyny dostrzeżony przez radnego temat „Gender” (klasy 4-6). Zbiorową paranoją nazwać można zapisy i nawoływania popleczników radnego, wedle których takich działań [genderowych] powinno się zabronić (dlaczego?), a zamiast całego projektu powinno się skonstruować listę hańby, na której znalazłyby się szkoły wyrażające chęć skorzystania z uczestnictwa w projekcie. Trudno używać tutaj racjonalnej kontrargumentacji. Stając się antybohaterem, Stowarzyszenie Jeden Świat podjęło próbę wyjaśnienia, jego władze wystosowały list otwarty w sprawie projektu „Z perspektywy Południa-Centrum Edukacji Globalnej w Poznaniu”. Był to jednak ostatni gest Stowarzyszenia wobec oponentów realizowanego przez Stowarzyszenie projektu. Ów gest nie zamknął niestety festiwalu nienawiści wobec przedstawicieli Jednego Świata. Diecezjalny Instytut Akcji Katolickiej, Ruch Kultury Chrześcijańskiej “Odrodzenie”, Klub Inteligencji Katolickiej w Poznaniu, Fundacja Świętego Benedykta, Fundacja Altum, Instytut Tertio Millennio Oddział w Poznaniu – wszystkie wymienione instytucje postanowiły – w ramach III Debaty Poznańskiej – zorganizować otwarte spotkanie dyskusyjne pt. “Gender w Poznaniu – nauka czy ideologia”. Problem jednak w tym, że otwarte spotkanie było zamknięte dla przedstawicieli samego Stowarzyszenia oraz zaproszonych przez nich ekspertek i ekspertów. Korzystając z gestu organizatorów, mogli oni na ową debatę wydelegować jedną osobę, która odpierać miała ataki trojga oponentów. Po wszystkim okazało się, że sformułowanie »poznańskie debaty« może wejść do języka teorii retoryki i filozofii jako rewers debaty oksfordzkiej. Jako jednostronne spotkanie, na którym kolejni zaproszeni przez organizatorów goście wypowiadają jedną tezę; przy obecnym bądź nieobecnym oponencie, który bez względu na absencje lub jej brak pozbawiony zostanie prawa głosu, choćby z tego powodu, że nie wziął udziału w poprzedzających spotkanie rzymsko-katolickich rytuałach zwanych mszą świętą. Nie dziwi więc nieobecność przedstawicieli Jednego Świata czy raczej powołanego przez nich w liczbie pojedynczej przedstawiciela/eksperta ds. genderów i równości na owej debacie. Tutaj rozkład sił, proporcje oraz teren spotkania były weryfikowalne tylko przez jedną ze stron spotkania. A szkoda, bo miast dyskusji mieliśmy chór monologów. Skutkiem tego ks. prof. Paweł Bortkiewicz Tchr, zauważył, że „jednym ze źródeł ideologii gender jest marksizm, a dokładniej engelsizm, […] podkreślił, też że w gender nie zwraca uwagi na istotę człowieka, ale na zmienne role kulturowe” (cytaty za: www.deon.pl/). Czyli co, powtórka z rozrywki plus chwilowe zaćmienie, które pozwoliło na przeoczenie faktu, o kulturowym podłożu instytucji reprezentowanej przez księdza profesora. Nie wiem jak można mówić o istocie człowieka, bez uwzględniania kultury i wpływu tej ostatniej na społeczeństwo. Niestety, powyższe stwierdzenie księdza profesora, jeśli wygłosi się je ex cathedra, podpierając się funkcjami i tytułami, wygląda na mądre. Jeśli jednak obedrzeć je z owej estymy, zaczyna niebezpiecznie kuleć i szybko potyka się o własne nogi. Dalej w owej dyskusji pojawiły się doniesienia, wedle których niewyjaśniony gender jest też odpowiedzialny za spadek dzietności. Tu proponowałbym już lekturę Élisabeth Badinter Konflikt: kobieta i matka. Ta francuska badaczka doskonale naświetla sprawę spadków i wzrostów dzietności we współczesnej Francji i innych krajach europejskich (proszę mi wybaczyć nutę protekcjonalności).
Próba odpowiedzi
W tym samym czasie – w sierpniu br. – na stronach jednego z poznańskich portali pojawił się także tekst pana Jana Sulanowskiego pt. Latajacy cyrk gender studies. Całość niby dowcipna, lekka, ironiczna, jednak niepozbawiona krytycznego aparatu przypisów odsyłających do dokumentacji źródłowej i wikipedii. Czego ów tekst dotyczył? Autor, zasadzając się na poznańskie studium genderowe, postanowił wymierzyć kilka ciosów ogólnej tendencji do powoływania takowych ośrodków badań i nauki. Choć sam ich raczej tak ładnie nie nazywa. Studium dostało się po wielokroć i przyznać należy, że autor owego tekstu, choć skorzystał z nawiązań do marksizmu i ideologii, w chwili opisywania samej kategorii i nauki gender, wyszedł też poza ów utarty trop. Z tego też powodu do tropu ideologicznego nie będę już wracał. Ten wybrzmiał powyżej – tak, gender można rozumieć jako nawiązanie czy kontynuacje myśli marksistowskiej, ma kilka miejsc wspólnych, można między nimi odnaleźć analogie. Pytanie tylko: i co z tego? Podobnie nie będę wracał do kwestii językowych i oskarżeń o nowomowę. Jak widać, łatwo wyprowadzić można paralele wymierzone w kod, którym posługuje się także pan Sulanowski. Kontynuacją rozmowy o języku może być także poruszana przez autora Latającego cyrku… kwestia używania feminatywów oraz dyskusja na temat lingwistycznej kreacji świata. W tych wypadkach także kontrę odnaleźć można w moich powyższych zapisach.
Ważniejsze pozostają tutaj inne stwierdzenia, te dotyczące oskarżeń o nierówne traktowanie kobiet i mężczyzn przez kierownictwo i wykładowczynie poznańskich Genderów oraz te dotyczące samego programu studium, poszczególnych kursów oraz ich efektu.
Przyznać muszę, że zastanawia mnie ta łagodna ironia, jaką stosuje autor wobec konstrukcji programu studium, gdy pisze, że aż 8 z 16 przedmiotów wykładanych w ramach Gedner Studies UAM ma w nazwie feminizm, a wśród kursów pojawia się nawet feministyczna teologia. Wedle argumentacji autora to wszystko wskazuje na obyczajowo lewicowo-liberalny program, który serwuje się w Instytucie Filologii Polskiej i Klasycznej. Twierdzi też, że feminizm nie zasługuje na osobne studia, co najwyżej można z niego zrobić jeden wykład i ustawić do konta, tam gdzie jego miejsce. Nie wiem czy czytanie i interpretowanie literatury romantycznej lub pozytywistycznej (dla przykładu), które uprawiają wykładowcy i studenci filologii polskiej jest mniej obciążone obyczajowo dajmy na to prawicowo-konserwatywną myślą niż studium genderowe wpływami liberalnymi. Wydaje mi się, że w tym przypadku możemy mówić o łapaniu światopoglądowej równowagi, którą dzięki działaniu Interdyscyplinarnego Centrum Badań Płci Kulturowej i Tożsamości ma okazję osiągnąć nie tylko Wydział Filologii Polskiej i Klasycznej, ale też cały UAM. Niestety, szanowny Autorze Latającego cyrku… nauka jest zakorzeniona w różnych systemach filozoficznych i teoretycznych, nie jest bezstronna. Get used to it – chciałoby się krzyknąć. „Owszem, można nauczać o Gender Studies, feminizmie i marksizmie jako o ideologiach, ale nie da się traktować ich jak dziedzin naukowych, takimi jakimi są chociażby filologia, politologia czy seksuologia.” – pisze też pan Sulanowski, no i myli się w prostocie tego stwierdzenia, bo owszem da się. Podejście do każdej z tych dziedzin jest historycznie i kulturowo zmienne.
Co do poszczególnych planów i sylabusów genderowych i feministycznych kursów, które przejrzał pan Sulanowski, to mogę się wypowiedzieć tylko w swoim imieniu – otóż tak, na swoich zajęciach zachęcam do konstruowania projektów równościowych, których główną podstawą jest kategoria gender, co zgodne jest z polityką gender mainstreamingu. Potwierdzam, zarzutu nie dostrzegam.
Na wiele zarzutów związanych z poszczególnymi sylabusami i zajęciami kursowymi, panu Sulanowskiemu odpowiedziała już zresztą jedna z absolwentek Gender Studies UAM, pani Anna Kin. Tutaj chętnie odsyłam do jej merytorycznej wypowiedzi umieszczonej na jednym z portali społecznościowych pod postem z 18 sierpnia br. (sam komentarz autorka zamieściła 3 września br.). Jak widać przecięcia płci, klasy, pochodzenia i ekonomii, a więc coś, do czego skłania nas polityka gender mainstreamingowa zostały wielokrotnie uwzględnione w ramach większości kursów. Podobnie stało się z płcią zarówno kobiet jak i mężczyzn, a przede wszystkim z ich aspektami kulturowymi konstruowanymi przez politykę, wyznanie, historię i edukację. To zresztą doskonale odpiera także argumentację o braku aplikacyjności samych studiów gendrowych, które oparte na rozpoznaniach teorii kulturowych, badania krytyczne traktują nie tylko jako typ refleksji, ale jako konkretne działanie. Dyskurs kulturowy główny nacisk kładzie bowiem na perswazyjnym, nie topologicznym wymiarze tekstów [kultury],[1] przez co sama teoria kulturowa pretenduje do miana praktyki, nie teorii. Anna Burzyńska twierdzi, że badania kulturowe przywołują pewien metodologiczny eklektyzm. Stawiając w centrum »tekst społeczny«, badając kategorie narodowości, płci, tożsamości oraz związane z nimi stereotypy, korzystają z narzędzi wypracowanych przez socjologię, psychoanalizę, politologię, historiografię czy narratywizm[2](proszę mi wybaczyć podpieranie się tym zgranym już cytatem, niestety czuję, że musi on tutaj wybrzmieć). W ten sposób badają świat tekstów nie tylko jako „rezerwuar danych o kulturze, ale również jako przekaz nie wprost – ujawniający procesy społeczne i kulturowe ukrywające się za literackim językiem form[3]. Każdorazowo, gdy w powyższym cytacie pojawi się sformułowanie »tekst/y« powinniśmy rozmieć je szerzej – jako »tekst/y kultury«, a te właśnie badają studia genderowe. Z tego też powodu uzyskaną wiedzę i umiejętności praktyczne absolwentów i absolwentek Gender Studies UAM należy uznać za zgodną z wymaganiami nauczania podyplomowego, o których pisze pan Sulanowski. Ot każda z absolwentek i każdy z absolwentów uzupełnia tutaj kompetencje zawodowe w trochę szerszym znaczeniu, niż to zaproponowane przez autora Latającego cyrku.
Zaproponowane przez wykładowców i wykładowczynie Gender Studies UAM cykle zajęć są zgodne z rozpoznaniami zawartymi w raporcie Kompetencje i kwalifikacje poszukiwane przez pracodawców wśród absolwentów szkół wyższych wchodzących na rynek pracy (Warszawa 2012), który zawiera wyniki badania przeprowadzonego przez Szkołę Główną Handlową w Warszawie, Amerykańską Izbę Handlu w Polsce oraz Ernst & Young. Autorzy raportu, przyjmując definicje kompetencji (wiedza teoretyczna, umiejętności praktyczne, postawy i cechy personalne) oraz kwalifikacji: (zestaw wiedzy i umiejętności wymaganych do realizacji składowych zadań zawodowych, który wynika z określonych dokumentów i stwarza domniemanie, że legitymujący się nimi człowiek ma odpowiednie kompetencje) zbudowali listę kompetencji i kwalifikacji przydatnych w pracy z punktu widzenia pracowników. Podobna lista objęła wykaz kompetencji i kwalifikacji ważnych z perspektywy pracodawców. Te uszeregowano w czterech kategoriach: 1. umiejętności osobiste; 2. umiejętności interpersonalne; 3. zdolności intelektualne; 4. umiejętności i wiedza ogólna oraz adekwatna dla wykonywanej pracy („wiedza twarda”/zawodowa). Trzy z czterech zostają doskonale odzwierciedlone w programie Gender Studies UAM. Wśród nich m.in.: umiejętności osobiste:etyczne postępowanie jako podstawa w działaniu, odpowiedzialność, zaangażowanie, otwartość na uczenie się i stały rozwój, samodzielność, empatia; umiejętności interpersonalne: umiejętność współpracy z osobami pochodzącymi z różnych środowisk, krajów, kultur, religii, w różnym wieku, różnej płci i orientacji seksualnej; zdolności intelektualne: umiejętność logicznego myślenia, umiejętność niezależnego myślenia, umiejętność formułowania i rozwiązywania problemów. Do kwestii genderów i aplikacyjności studiów przyjdzie nam jeszcze na chwilę powrócić także w innym przykładzie. Teraz chciałbym odpowiedzieć na jeszcze dwie kwestie.
Leitmotivem rozpoznań pana Sulanowskiego stają się także cytaty zapisów z Wikipedii, wedle których feministyczne czy genderowe odczytania rzeczywistości nakłaniają do ingerencji w ową rzeczywistość. Owa ingerencja ma się tu odbywać zgodnie z lewicowymi przekonaniami, co już samo w sobie jest niepożądane. Pewnie ze względu na samą ingerencję, jak i na lewicowość. O owej lewicowości już pisałem, a co z »ingerencją w rzeczywistość«? Tutaj też wypadałoby się zamyślić, bo owszem, krytyczne czytanie rzeczywistości ma być podłożem ingerencji – zmiany, zmiany na lepsze. To logiczne. Psychologicznie udowodniono, że w kontekście osobistym to właśnie jakiejkolwiek zmiany boimy się najbardziej. Z kolei politycznie i systemowo wiemy, że owe zmiany są po prostu dla każdej władzy niewygodne. Wiemy także, że jako ingerencje w rzeczywistość traktować możemy nakazy prawne, działania sądów, policji, związków wyznaniowych, które karząc za przewinienia, wyrządzone krzywdy czy grzechy, ingerują w rzeczywistość i pewnie też w coś, co można by uznać za składową część wspomnianej przez jednego z księży profesorów »istoty człowieczeństwa«. Wychodzi z tego, że feministyczna czy gendorowa ingerencja w rzeczywistość, której podłożem jest chęć wyrównania szans i przywilejów nie tylko płciowych, ale też tych związanych z pochodzeniem, wiekiem, niepełnosprawnością czy cielesnością nie może być wymierzona w nic innego jak tylko w błędy systemowe, które sprawiają, że różnice między nami są automatycznie wartościowane (w oparciu o kulturę lub wyznanie czytane jako zbiór stałych, niepodważalnych zasad).
Na koniec, odpowiadając autorowi Latającego cyrku…, zostało mi już tylko wyjaśnić kwestie dotyczące rzekomej dyskryminacji na studiach antydyskryminacyjnych. Tu mogę po prostu napisać, że proporcja wykładowców i wykładowyczyń nie wynika z chęci, jak to ujął autor, odegrania się feministek na facetach za wieki ucisku. Niestety nienawiść nie była tutaj kryterium zatrudnienia. Pan Sulanowski w prosty sposób odwrócił relacje dyskryminacyjne, co niestety jest nadinterpretacją, albo po prostu nadużyciem. Gdyby pan chciał, panie Janie, powoływać się na aparat pojęciowy gender mainstreamingu, bo o to tu idzie, to wiedziałby pan, że takie rozwarstwienie może wynikać np. z działań wyrównawczych, albo po prostu, jak było w tym przypadku, z kwestii specjalizacji poszczególnych pracowników, pracowniczek i absolwentek/absolwentów UAM. Przepraszam za ton tego pouczenia.
Nic śmiesznego
Działania antygenderystów i antygenderystek uderzają nie tylko w studia genderowe w Poznaniu, ale także w nowopowstały kierunek studiów pierwszego stopnia „Teksty kultury i animacja sieci” , który w najbliższym czasie ruszy na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II. Ów innowacyjny kierunek przygotować ma absolwentów do pracy w nowych zawodach gospodarki opartej na wiedzy i na wykorzystaniu narzędzi cyfrowych, do tworzenia i animacji kultury sieciowej oraz do twórczych działań w obszarze humanistyki cyfrowej. I wszystko byłoby świetnie, gdyby w programie studiów nie pojawił się jeden (sic!) wykład pt. „Gender: feminizm, queer studies, men’s studies”. Wieść o owym wykładzie zbulwersowała jednego z biskupów oraz wywołała sprzeciw katolików, broniących wiary własną piersią. Ci postanowili napisać do władz KULu. W swoim liście zażądali wyjaśnień i działań naprawczych: usunięcia owego wykładu z uczelni katolickiej. W oficjalnej odpowiedzi adresowanej do biskupa Meringa profesorowie KULu (dr. hab. prof. KUL Andrzej Tyszczyk i prof. dr hab. Mirosława Hanusiewicz-Lavallee w imieniu Instytutu Filologii Polskiej) napisali „Nurty te, o czym nie trzeba przekonywać, mają znaczny udział w panoramie kultury współczesnej i tak jak nie można byłoby przedstawić obrazu filozofii współczesnej bez prezentacji założeń marksizmu, tak też nie można skutecznie objaśnić toczącej się we współczesnej humanistyce dyskusji aksjologiczno-metodologicznej bez przedstawienia tez formułowanych przez zwolenników badań typu gender studies”. To niestety nie zadowoliło ani biskupa, ani wspomnianych przeciwników kategorii gender, którzy nadal nawołują do likwidacji studiów. W ten sposób dzieje się dokładnie to, co postulował sobie Kongres Kobiet Konserwatywnych – walka z genderem trwa. Nie ważne gdzie i w jakim towarzystwie się on pokaże. Badacze i badaczki, politycy i polityczki, działacze i działaczki zostają zakrzyczani i odpuszczają. Nie chcą brać udziału w pyskówkach ani pokrzykiwaniach. Nic w tym dziwnego. Jest w tym jednak pewna doza wygody i autowywyższenia. Myślenia na zasadzie „nie rozumiecie podstaw, nie mamy z wami o czym rozmawiać a przekrzykiwać się nie będziemy”. Z pewnością nie jest to dobra strategia. Wygląda to jak inteligencki foch. W obliczu tego wszystkiego cieszy działanie i tekst Ingi Iwasiów. Cieszy – jakkolwiek naiwnie to zabrzmi – gotowość do rozmów i świadectwa przed tymi, którzy znieważają. Gotowość do odbierania telefonów, dyskusji i udzielania odpowiedzi za każdym razem, gdy ktoś o to prosi. Nawet jeśli wydaje nam się, że i tak nie warto, bo nikt nie zrozumie albo przekręci nasze słowa. Z tą REAKCJĄ należy się mierzyć, nie obrażać.
Próba podsumowania
Usłyszałem niedawno, że ów tekst/działanie, który Ty właśnie czytasz, a ja kończę pisać, potraktować można jako nadstawianie drugiego policzka. Że sam się proszę. Może i tak. Może ta biblijna perspektywa odgrywa tutaj jakąś rolę. Dla mnie tylko, albo aż, odgrywa rolę kulturową, więc zmienną. Ważniejsze wydaje mi się nastawienie, które pozwoliła wykształcić mi praktyka trenerska. Liczy się ciągła rozmowa i weryfikacja własnych przyzwyczajeń, opinii, stereotypów. Zarówno rozmowa jak i działanie prowadzić mogą do refleksji oraz metarefleksji. Także do autorefleksji. Zmiana jest procesem, który ktoś musi prowadzić, nadzorować albo przynajmniej moderować. Zmiany/refleksji nie da się załatwić jednym stwierdzeniem, jednym spotkaniem lub odesłaniem do biblioteki czy do wykazu lektur, mówiąc »idź się doucz, bo w tej chwili nie mamy o czym rozmawiać«. REAKCJI nie da się zbanować, usunąć czy wygumować gumką myszką. Każdy i każda z nas ma gender i im świadomiej zaczniemy to dostrzegać, tym prościej/lepiej/wygodniej/zgodniej/pełniej będziemy żyć. Get use to it powtórzę na koniec.
dr Maciej Duda
[1] A. Burzyńska, Kulturowy zwrot teorii, w: Kulturowa teoria literatury, red. M. P. Markowski, R. Nycz, Kraków 2006, s. 72.
[2] Por. Tamże oraz K. Kłosińska, Fabuła i fabuło znawstwo – zagadnienia interdyscyplinarne, w:Sporne i bezsporne problemy współczesnej wiedzy o literaturze, red. W. Bolecki i R. Nycz, Warszawa 2002.
[3] R. Senduka, W stronę kulturowej teorii gatunku, w: Kulturowa teoria literatury, red. M. P. Markowski, R. Nycz, Kraków 2006 s. 276.