Publikujemy komentarz Szproty do ostatnich wydarzeń związanych z próbą zmiany przepisów dotyczących przerywania ciąży. Polecamy lekturze.
…w 1993 roku miałam szesnaście lat, milion pryszczy, tyleż kompleksów i nadwagę. Uznawszy, że nie zawojuję świata urodą, pogrążyłam się w otchłani ciężkiej muzyki rockowej i intensywnego śledzenia ówczesnej sceny politycznej. Z ojcem, wówczas borykającym się z paroksyzmami raczkującego polskiego kapitalizmu (i nie kryjącym szarpiących nim negatywnych emocji wobec konieczności rozwiązania spółdzielni, w której działał i miał się dobrze przez wiele lat) czytaliśmy więc Przeglądy, Nie, Politykę, wczesne Wprost i oczywiście Wyborczą. Był to wiek, w którym człowiekowi generalnie kształtują się poglądy. Moje, siłą rzeczy, były niechętne Balcerowiczowi, jeśli chodzi o kwestie ekonomiczne i racjonalistyczno-liberalne, jeśli chodzi o kwestie społeczne. W tym czasie utwierdziłam się w swoim ateizmie, sceptycyzmie wobec konieczności pozostawienia po sobie potomstwa i pewności, że kobiety w tym kraju mają dość silnie przesrane.
Dość więc dobrze pamiętam debatę towarzyszącą zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. Powtórzę kilkukrotnie w różnych miejscach serwowaną już refleksję: na moich oczach fraza “życie poczęte” z cytowanej żartobliwie lub wręcz ironicznie stawała się przezroczysta. Kobiety z pokolenia mojej babci mówiły spokojnie “wpadłam, miałam skrobankę”; kobiety z mojego pokolenia mówiły “jestem przeciwna zabijaniu życia poczętego”.
Temat, jak wiemy – wraca, jakoś tak, nieprawdaż, cichutko, dyskretnie i tylnymi drzwiami. Nie było debaty – ot, zebrało się kilkunastu kolesi od prawa (w tym jedna kobieta; dwie, jeśli doliczyć sekretarz komisji kodyfikacyjnej) i uradziło, w dużym skrócie, że jeśli kobieta poroni w późnej ciąży, to poniesie karę, a jeśli zdecyduje się na aborcję we wczesnej, to wprawdzie nie, ale już my jej utrudnimy decyzję.
Pardon, nie w ciąży, tylko w stanie oczekiwania na narodziny dziecka poczętego. Gdyż ciąża nie jest już, według Zolla i jego koleżków, ciążą, lecz właśnie przechowywaniem dziecka poczętego. Furda, że nie ma czegoś takiego, jak moment poczęcia, furda, że z płodu może rozwinąć się kilka innych rzeczy niż ludzkie dziecko – co nam tu biologia będzie mieszać. Kobieta ma rodzić.
Skutkiem ubocznym wprowadzenia w życie tych propozycji będzie jeszcze mniejsza dostępność badań prenatalnych – z uwagi na ryzyko uszkodzenia płodu podczas tych badań lekarze będą ich odmawiać. Nie będzie można ustalić, czy ciąża stanowi zagrożenie dla życia matki. Tym samym więcej kobiet będzie rodzić dzieci martwe lub kalekie. Lub umierać przy porodzie.
Zaznaczam dla porządku, że zapis o dopuszczalności przerywania ciąży do 12 tygodnia, gdy jest ona wynikiem czynu zabronionego zostaje – ale przy tak przedefiniowanym zjawisku spodziewam się zwiększonej, a przecież i tak już niemałej, presji społecznej, by nie usuwać. Ostatecznie, tak jak dotychczas, odłożyć jakąś sumkę i wyjechać – o ile jest się w stanie odłożyć. Dziewczynie z małego miasteczka, której chłopak zwinął żagle na wieść o ciąży może nie być, delikatnie mówiąc, z tym najłatwiej.
Jakiekolwiek zaostrzanie ustawy godzi przede wszystkim w status kobiet niezamożnych. To one zostaną w małej społeczności, narażone na ostracyzm towarzyski, pogardę rodziny i marną pracę. To one najpierw będą się wstydziły pójść do ginekologa, a potem do apteki. To one nie odłożą pieniędzy, by wyjechać na zabieg. I jakkolwiek w dużych miastach też mamy samotne matki z marną pracą, przecież jednak mają o tę jedną rzecz więcej: anonimowość. Mogą przynajmniej pojechać do lekarza w innej dzielnicy, a sąsiedzi zainteresują się nimi raczej dopiero, gdy zaczną rażąco zaniedbywać dzieci.
Zauważam silną dychotomię, jaka pojawia się w debacie na temat praw reprodukcyjnych. Ilekroć mówi się o aborcji na żądanie, pojawiają się głosy, że przecież zamiast aborcji można edukować, skąd się biorą dzieci i zapewniać powszechną, łatwo dostępną antykoncepcję. Podkreślam z całą mocą: nigdy nie mówimy o aborcji zamiast antykoncepcji. Nie dlatego, że tak strasznie nam krzyczą usuwane blastocysty, lecz dlatego, że zależy nam, by decyzja o reprodukcji należała wyłącznie do bezpośrednio zainteresowanych, bez technicznych przeszkód jak: cena tabletki, dostępność nieprzeterminowanych prezerwatyw czy konieczność wyjęcia sobie kilkunastu godzin z życiorysu na zabieg. Ale w przypadku gdy antykoncepcja zawiedzie – lub zawiedzie ten, kto miał być ojcem – kobieta powinna móc rozstrzygnąć sama, zaś państwo powinno ją wesprzeć w każdej z jej decyzji.
Ostatecznie, nawet z największym wsparciem, to ona poniesie ich konsekwencje.
Źródło: http://szprotestuje.wordpress.com/2013/12/17/dwadziescia-lat-temu-jest-dzis/