Spotkania, poumawiane wizyty różnych osób: partnerów do współpracy, kobiet doznających przemocy, osób po porady w różnych sprawach… – to u nas niemalże codzienna sprawa.
W ubiegły wtorek ostatnią umówioną osobą była pani A. Wpadła do naszej siedziby, tak, dosłownie wpadła. O kulach wprawdzie, ale za to z jakim impetem! Wulkan energii, optymizmu i zdrowego rozsądku! Aż miło przebywać z t a k ą osobą. Mówiła o tym przez co przeszła, ale też o tym jak chce działać, wykorzystując własne doświadczenia.
Późnym wieczorem tego dnia dostałam na skrzynkę internetową poniższą wiadomość:
Dobry wieczór Pani Małgosiu,
po rozmowie z Panią dostałam takiego kopa energetycznego, że od razu usiadłam i napisałam post na stronę Fundacji, a także uruchomiłam fanpage na FB i jak tylko trochę go ogarnę to dam znać 😀
Pozdrawiam
A.
Post pani A.:
Wielu ludzi uważa, że wiele rzeczy dzieje się przypadkiem. Hmmmm… no cóż, ja nie wierzę w przypadki. Wierzę za to, że odpowiedni ludzie pojawiają się w naszym życiu dokładnie wtedy, kiedy mają się pojawić i kiedy są nam niezbędni, abyśmy mogli pewne rzeczy zrozumieć, a innym razem żeby dać nam impuls do działania.
Jak nowopoznana osoba i dwie godziny rozmowy mogą wpłynąć na drugą osobę? Oj mogą i to bardzo. Dzisiaj poznałam panią Małgosię, gwoli ścisłości poznałyśmy się mailowo parę dni wcześniej, a dzisiaj miałyśmy okazję poznać się osobiście i porozmawiać o wielu ważnych dla nas sprawach.
Moja historia zaczęła się niemal 30 lat temu… Był rok 1987, chodziłam do drugiej klasy szkoły podstawowej. Mieszkaliśmy na wsi, więc drogę do i ze szkoły trzeba było pokonać autobusem. Feralnego dnia, 12 marca, wracałam ze szkoły i przechodząc przez jezdnię wpadłam pod samochód. W tej chwili już nie ważne, czyja była wina, moja, bo się zagapiłam czy kierowcy, który nie zastosował się do przepisów. Wylądowałam w najbliższym szpitalu z siedemnastoma złamaniami i wstrząśnieniem mózgu. Świadkowie twierdzili, że miałam mnóstwo szczęścia, że nie uderzyłam głową o betonową studnię, która była w pobliżu, bo wtedy bym nie przeżyła. Szczęście w nieszczęściu, można powiedzieć. Natomiast nieszczęście w tym szczęściu takie, że trafiłam do lekarza, który dyplom sobie chyba kupił, bo na pewno na niego nie zapracował (i wybaczcie, nie zamierzam za to stwierdzenie nikogo przepraszać).
Ów lekarz poskładał mnie tak, że lewa ręka zaczęła się krzywo zrastać w nadgarstku, prawa ręka ze złamaniem całkowitym z przesunięciem kości miała założony gips do wysokości złamania, a lewą nogę z potrójnym wieloodłamkowym złamaniem, zamiast na wyciąg, włożył w gips. Skutek był taki, że noga spuchła, wdała się gangrena, i ….
Po dwóch tygodniach pobytu w tym szpitalu, przetransportowano mnie do szpitala wojewódzkiego, gdzie trafiłam pod opiekę najwspanialszego ordynatora ortopedii, jaki mógł się wtedy trafić. Źle zrastającą się rękę złamano i złożono ponownie, drugą rękę również poskładano i zabezpieczono odpowiednio i zgodnie ze sztuką lekarską. Natomiast, żeby ratować lewą nogę, zdjęto mi skórę z prawego uda i zrobiono przeszczep. Jednak lekarze ostrzegali, że jeżeli się przeszczep nie przyjmie to grozi mi… amputacja…
Amputacja??!! Jak można powiedzieć dziewięcioletniemu dziecku, że utnie się mu nogę??? Trzy dni, trzy najdłuższe w moim dzieciństwie dni, trwało zanim lekarze orzekli, że przeszczep się przyjął i amputacja nie będzie konieczna. Gdybym nie była zagipsowana od szyi po pięty, to z radości skakałabym pod sufit. Noga niestety nie była już sprawna, ani zdrowa, bo była zabliźniona i sparaliżowana od kolana w dół, ale moja własna.
Nikt jednak nie przewidział skutków długofalowych tych wydarzeń. Noga oczywiście od czasu do czasu dawała o sobie znać, a to bolała, a to spuchła lub była mocno i intensywnie zaczerwieniona. Lekarze zrzucali to na karb tego, że jest, jaka jest po wypadku, więc ja też niczego więcej się nie doszukiwałam. W ten błogi i nieświadomy sposób minęło 25 lat…
Cztery lata temu (rok 2011) piękny, ciepły, majowy dzień, wróciliśmy z mężem z działki. Ja jeszcze poszłam zanieść babci zakupy, które zrobiłam po drodze. Babcia mieszka cztery ulice ode mnie, spacerkiem jest to 15 minut, ja wracałam godzinę czasu i szłam jakbym była pijana. Weszłam do domu i mówię do męża, że jakoś dziwnie się czuję, a on mi na to, żebym zmierzyła temperaturę. Zrobiłam to i własnym oczom nie wierzę… ponad 40 stopni, gdzie przez 25 lat stan podgorączkowy to było wszystko co miałam, jak byłam chora.
Jest piątek wieczorem, przychodnie pozamykane, do szpitala trzeba mieć skierowanie, jedyne co zostaje to przychodnia dyżurna… pominę milczeniem, przez co musi przejść człowiek, który leci przez ręce, bo ma wysoką gorączkę i żadnych innych objawów. Stwierdzenie lekarza, że jak mam tylko gorączkę to on nie może mi pomóc – no halo??!! Gorączka nie bierze się z powietrza.
Summa sumarum – po wielu, niekoniecznie sympatycznych przejściach – zdiagnozowano u mnie ostre zapalenie kości, spowodowane gronkowcem złocistym. Wszystko też znalazło się na odpowiednim miejscu, wszelkie dotychczasowe objawy, których nie można było powiązać z niczym innym, oraz inne dolegliwości, niekoniecznie związane z nogą.
W międzyczasie zmieniłam przychodnię i znów trafiłam w ręce lekarzy z prawdziwego zdarzenia. Próbowali na wszelkie sposoby zaleczyć choróbsko lekami, ale nic z tego nie wyszło. Pod koniec roku trafiłam do szpitala z zaleceniem leczenia operacyjnego. Żaden z młodych lekarzy nie podjął się prowadzenia i podjęcia decyzji odnośnie mojej nogi, dopiero jak ordynator wrócił z konferencji to podjęto decyzję. Ordynator poprosił mnie do gabinetu zabiegowego i w obecności pani opatrunkowej mówi tak: „Pani Aniu, mamy dwie opcje, a w zasadzie trzy…
1. Leczenie operacyjne u nas, ale od razu mówię, że nie mieliśmy do czynienia z tak zaawansowanym stanem zapalnym, więc nie daję więcej jak 10-15% szans na wyleczenie;
2. Leczenie operacyjne w specjalistycznej klinice w Otwocku, gdzie mają oddział leczenia zapaleń kości;
3. Trzecie wyjście, najmniej sympatyczne… amputacja…”
Amputacja??!! Znowu??? No dobra, jestem dorosła, jeżeli to ma mi pomóc, to trzeba tę sprawę przemyśleć… Ale najpierw wypróbujemy opcję nr 2.
Po nowym roku pojechałam do Otwocka – świetny szpital, fantastyczni lekarze – wyczyścili kość i wróciłam do domu. Wszystko było w porządku przez półtora roku. Później wszystko wróciło, można nawet powiedzieć ze zdwojoną siłą. Tyle, że tym razem wiedzieliśmy już co robić.
Najpierw wyniki: OB – 33 (norma 12), CRP (stan zakażenia bakteryjnego – norma 5) – 146 (wynik wydano po dwukrotnej analizie – dopisek z laboratorium) – do lekarza prowadzącego od razu po skierowanie do szpitala. W międzyczasie zapada decyzja – podejmujemy się amputacji – nie podejmuję się, nie podejmujesz się – podejmujemy się – w takich chwilach człowiek dopiero rozumie słowa przysięgi małżeńskiej „… w zdrowiu i w chorobie…”. Będzie ciężko, ale damy sobie radę.
Jadę do szpitala. W szpitalu lekarz pyta, czy nie lepiej byłoby jeszcze raz pojechać do Otwocka? Na co ja odpowiadam, że nie ma problemu, pytanie zasadnicze brzmi jednak: Jak długo będzie dobrze? Pół roku… rok… góra kolejne półtora, ja nie mam na to czasu, mam inne priorytety, które chciałabym zrealizować, a nie martwić się kiedy znów złoży mnie gorączka. Na co lekarz z niedowierzaniem, to chce się pani poddać amputacji? Moja odpowiedź brzmi: Tak, ale kolano zostaje.
Dwa miesiące różnych badań, wyników, prześwietleń, scyntygrafii, rezonansu. Można ratować kolano. Termin operacji początek listopada. Praktycznie do ostatniej chwili – czyli mniej więcej tydzień przed pójściem do szpitala – nikt nie wiedział o tym jaką decyzję podjęliśmy. Jedynie moja siostra wiedziała od samego początku. I odpowiednio wcześnie poinformowałam swojego szefa o zaistniałej sytuacji i o tym, że na jakiś czas będzie trzeba znaleźć zastępstwo, bo niestety nie wiem ile mi zajmie powrót do zdrowia.
4 listopada 2014 roku stawiłam się w szpitalu. Większość ludzi ogromnie się dziwiła, że zdecydowałam się na taki krok, jednak do wszystkich przemawiało tłumaczenie, że mając do wyboru, życie bez nogi, a z protezą versus kwatera na cmentarzu, bo kolejnego ataku mogłam nie przeżyć, to chyba wybór staje się prosty.
Operacja miała miejsce 6 listopada. Nie twierdzę, że nie bolało, bo byłoby to kłamstwo grubymi nićmi szyte. Miałam za to czas na poszukanie informacji maści wszelakiej odnośnie amputacji i rzeczy z nią związanych. Konkluzja jest jednoznaczna – informacje szczątkowe, jedna fundacja, która pomaga osobom po amputacjach, praktycznie zero wsparcia dla takich osób – przy około 15 tysiącach amputacji rocznie w skali kraju??!! Żarty jakieś.
W szpitalu poznałam pana, któremu też amputowano nogę, śmiało mogę powiedzieć, że gdyby nie ja i moje podejście do całej sprawy, i nasze rozmowy, ten człowiek by się załamał do reszty i nigdy nie pogodził z tym, że stracił nogę i musi z tym funkcjonować.
Straciłam nogę, razem z nią osoby, które nie potrafiły się z tym pogodzić, ale odzyskałam zdrowie i szanse na długie życie, zyskałam przyjaciół, którzy mnie wspierają, a przy okazji poszukiwań narodził się „PROJEKT AMPUTACJA” – wiedzy i pomocy osobom w podobnej do mojej sytuacji. Dzięki pani Małgosi z Fundacji Strefa Kobiet zyskałam impuls do działania i wyrwałam się z zastoju, w którym tkwiłam od jakiegoś czasu. Wkrótce… ciąg dalszy 🙂
Pani A., dziękuję za dobre słowa – nigdy ich dość, bo uzupełnianie energii w zawodzie „pomagaczki”, rzeczą niezbędną dla zdrowia jest! Do kontaktów następnych i spełniania się Pani wielu marzeń 🙂